Nowy dyrektor do konstrukcji programu podchodzi poważnie i nie uznaje półśrodków (np. sprowadzania znanych, ale ogranych, gwiazdorskich nazwisk i łatania stawki artystów tzw. wypełniaczami). Ta strategia już odnosi chyba sukcesy, bo bilety na dwa główne dni koncertowe festiwalu w Zatoce Sztuki zostały wyprzedane. A przekrój uczestników tegorocznej edycji pozwala przyjąć, że komunikat o zmianie formatu imprezy dotarł do swoich adresatów.
Zobacz także inne wydarzenia kulturalne w Sopocie
Piątkowy koncert zainaugurowało trio norweskiego gitarzysty Lage Lunda. Mimo że towarzyszyła mu sekcja rytmiczna z niemal porównywalnym autorskim dorobkiem, tego wieczoru wyraźnie pełniła ona rolę drugiego planu dla melodyjnego, dźwięcznego, śpiewnego brzmienia gitary lidera. Występ mógł jednak wywołać wrażenie monotonii.
Nie dało się za to tego powiedzieć o koncercie Wietnamczyka Nguyena Le, który wystąpił ze swoim projektem Saiyuki, będącym przeglądem różnych odcieni kultury azjatyckiej. Liderowi towarzyszyła Japonka Mieko Miyazaki grająca na koto (narodowym, strunowym instrumencie Japonii), hinduski perkusjonista Prabhu Edouard ze swoim tabla, a także Guo Gan, wydobywający liryczne dźwięki z erhu - dwustrunowego chińskiego instrumentu smyczkowego. Skromność lidera z nawiązką rekompensowali Miyazaki, a zwłaszcza nad wyraz kontaktowy Edouard. Oboje chętnie dzielili się mitycznymi opowieściami ze swoich krajów, a nawet licytowali się o palmę pierwszeństwa najbardziej uduchowionej kultury Azji.
Błysnął także lider, to racząc słuchaczy szarpanymi, post-Hendriksowskimi riffami, to znów tworząc klimatyczne dźwiękowe panoramy i pejzaże - ani na chwilę nie tracąc przy tym orientalnej aury. Na ten mieniący się od nastrojów koncert złożyły się nowe kompozycje, reinterpretacje tradycyjnych melodii, a nawet... rapowany ut-wór o hinduskim bogu Ganesha.
Ten występ chyba najlepiej zrealizował też cele, jakie postawił sobie dyrektor festiwalu - zaprezentował bowiem artystę, za którym stoi spójny projekt o lokalnym kolorycie, zachęcający do międzykulturowej otwartości i pokazujący, że muzyka jazzowa (czy szerzej: improwizowana) nie ma dziś na świecie jednego ośrodka.
Gwiazdą festiwalu był występujący w sobotę włoski trębacz Enrico Rava, o statusie porównywalnym do Tomasza Stańki. Rava od lat odświeża swoją muzykę, współpracując z młodszymi instrumentalistami i czerpiąc z ich podejścia do brzmienia. Po mistrzu lirycznej trąbki wielu spodziewało się koncertu zagranego "o jeden stopień powyżej ciszy".
Tymczasem Rava zaproponował dynamiczny, zrywny spektakl, o połamanym rytmie i częstych zmianach dramaturgii. I choć dla każdego z muzyków znalazło się tego wieczoru miejsce, aby błysnęli swoim talentem, oś koncertu stanowiło współbrzmienie trąb-ki i puzonu - to grających w unisono, to ze sobą dialogujących.
Codziennie odbywały się też mniej zobowiązujące koncerty, bazujące na spotkaniach polskich i zagranicznych muzyków. W piątek sekcja rytmiczna Piotr Lemańczyk - Jacek Kochan zagrała z saksofonistą Seamusem Blake'em dość klasyczne, choć mocno osadzone w partyturach jam session.
Więcej emocji mógł wzbudzić finałowy koncert Tworzywa Sztucznego (Fisz Emade) z australijskim puzonistą Adrianem Mearsem. Mógł, ale po pięciu utworach został przerwany z powodu... awarii prądu. A szkoda, bo organiczna, żywa, ale nierezygnująca z syntetycznych wstawek muzyka z płyty "Zwierzę bez nogi", z gościnnymi partiami Mearsa, zapowiadała mocny akcent na finał.
Cóż, mimo nawet najlepszej organizacji na festiwalu mogą zdarzyć się rzeczy niespodziewane i niezależne od jego patronów. Nie zmienia to faktu, że bycie festiwalem "z twarzą" marce sopockiej imprezy wyraźnie służy.
Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?