Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Katarzyna Figura: Przez całe moje życie byłam przede wszystkim matką

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Katarzyna Figura w roli Marianny w filmie "Chrzciny" w reżyserii Jakuba Skoczenia
Katarzyna Figura w roli Marianny w filmie "Chrzciny" w reżyserii Jakuba Skoczenia Iwona Dziuk
Moja bohaterka Marianna, którą gram w filmie „Chrzciny”, wierzy, że ma "układ" z Matką Boską. Jest to coś, co wykracza poza tradycyjną wiarę. Podobnie jak u Marianny, całym moim życiem kieruje bezwarunkowa miłość do moich dzieci – mówi aktorka Katarzyna Figura.

Dla rodziny zrobi Pani wszystko?

Taka jest moja bohaterka, Marianna, którą gram w nowym filmie „Chrzciny” w reżyserii Jakuba Skoczenia. Samotna matka sześciorga dorosłych dzieci, kobieta o dobrym sercu, prostolinijna, żyjąca w wiosce na Podhalu.

Tam dzieje się akcja filmu.

Tak, zdjęcia kręciliśmy we wsiach Huba i Maniowy. Akcja filmu dzieje się w ciągu jednej doby, 13 grudnia 1981 roku. Na potrzeby stworzenia postaci Marianny wyobraziłam sobie, jakie musiało być jej życie jeszcze przed wydarzeniami, które widzowie zobaczą w kinie.

Jakie?

Moja bohaterka jest kobietą bardzo religijną. Tam gdzie mieszka, rodziny wychowywane są w tradycji katolickiej. Wyobraziłam sobie, że od wejścia w dorosłość i wyjścia za mąż, przez kolejne lata rodziła dzieci i wychowywała je. W trakcie filmu dowiadujemy się, że ojca tych dzieci – jej męża – od 15 lat już nie ma. Moja bohaterka musi posiadać wręcz nadludzką siłę, żeby to wszystko unieść na swoich barkach. Jej rodzina od kilkunastu lat jest skonfliktowana. Moja Marianna ma tylko dzieci i tę bezwarunkową miłość do nich.

Co Pani ma z filmowej Marianny?

Podobnie jak u Marianny, całym moim życiem kieruje bezwarunkowa miłość do moich dzieci, choć aktorstwo pojawiło się jeszcze zanim urodził się mój syn Aleksander, który dzisiaj ma 35 lat. Z kolejnego związku mam dwie córki – Koko ma 20 lat, a Kaszmir 17.

Z filmową Marianną łączy też panią 13 grudnia 1981 roku. Marianna nie chce dopuścić do tego, aby rodzina się o tym dowiedziała. Pani w 1981 roku dostaje się do szkoły teatralnej.

Zacznę od Marianny – 13 grudnia to feralny dzień, bo akurat wtedy, po kilkunastu latach rodzinnego konfliktu, moja bohaterka, wykorzystując tradycję chrzcin, ma nadzieję i bardzo mocno wierzy, że uda jej się pogodzić skłóconą rodzinę. To dzień, w którym do domu przyjadą wszystkie dzieci.

Wtrącę tylko, że film „Chrzciny”, mimo że dotyka czasów sprzed ponad 40 lat, to opowiada o czymś uniwersalnym, przez co jest boleśnie współczesny i aktualny – dzisiaj również niektórzy z nas żyją w podzielonych rodzinach.

To ponadczasowa historia, aktualna zarówno wtedy jak i teraz. Akcja filmu umieszczona jest w małej wiosce. Mogłoby się wydawać, że sprawy z "wielkiego świata" tam nie dotrą. To właśnie tam Marianna, nie zawsze uczciwymi działaniami, stara się, aby wieść o stanie wojennym, o tej katastrofie, nie dotarła do jej bliskich i nie zniszczyła tego, do czego chce doprowadzić, czyli pojednania rodziny. Nie będę zdradzać szczegółów, ale dla niej to najważniejszy dzień. Właśnie wtedy zostaje ogłoszony stan wojenny. Ta sytuacja jest nadzwyczaj aktualna także dziś. Domyślam się, że są rodziny, które nie usiądą razem do wigilii, bo dzielą ich różnice światopoglądowe czy stosunek do drugiego człowieka. To bolesne zjawisko, u którego podłoża często jest polityka. Bardzo często są to uczucia, nad którymi człowiek powinien zapanować i nad nimi pracować – zazdrość, zawiść, nienawiść na bardzo różnym tle, brak akceptacji dla drugiego człowieka.

Każdy ma swoją rację i jej nie odda, będzie jej bronił jak niepodległości. Tak jest i w filmie, ale tak jest też w życiu. Psychologowie często mówią: „Albo racja, albo relacja”. Co znaczy, że kiedy upieramy się przy swojej racji, nie mamy co myśleć o zgodnej relacji z innym człowiekiem. W filmie tym klejem, który miałby połączyć zwaśnioną rodzinę, jest właśnie Marianna.

Czyli matka.

Tak.

Jak w rzeczywistości skleić podzieloną rodzinę?

Nawet jeśli zwaśniona rodzina usiądzie przy jednym stole w wigilię, ale zrobi to z nienawiścią, nie przyniesie to pozytywnych skutków. Choć na pewno ważna jest sama próba i dążenie do "sklejenia" tego, co "popękało" w rodzinie. To wymaga ogromnej pracy. Punktem wyjścia powinna być jednak przede wszystkim praca nad sobą. Dopiero wtedy będziemy w stanie nawiązać relacje z innymi. Odwołując się do filmu – Marianna w „Chrzcinach” działa w imię wyższej racji. Pracując nad tą postacią, spodobało mi się, że ona czerpie swoją siłę z wiary. Interesujące było także umieszczenie akcji w dniu stanu wojennego. To dla mnie osobiście również był ważny rok. Osiągnęłam dorosłość…

… dostała się Pani na studia aktorskie.

Uściślając – w 1981 roku dostałam się na dwa kierunki studiów – na iberystykę na Uniwersytecie Warszawskim i do Akademii Teatralnej na aktorstwo. Początkowo myślałam, że będę mogła połączyć oba te kierunki. Bardzo szybko okazało się, że zajęcia aktorskie są tak absorbujące, że nie było już miejsca na studia na uniwersytecie. Potem 13 grudnia mój świat się zawalił. To jest moja osobista historia. Miałam wtedy po raz pierwszy w życiu jechać do Anglii, do mojego wujka, brata ojca, który w czasie II wojny światowej walczył w siłach alianckich i po wojnie pozostał w Anglii i założył tam rodzinę. Bardzo chciałam do niego wyjechać - pamiętam walizkę, która leżała na środku pokoju, pakowanie trwało od kilku dni. Kiedy w niedzielę 13 grudnia włączyłam stojący na komodzie telewizor, najpierw pokazał się zaśnieżony ekran, a potem generał Jaruzelski wygłosił komunikat o tym, że granice państwa są zamknięte. Co więcej, to nie były tylko granice państwa! Izolacja dotyczyła miejscowości, ale też i ulic – pamiętam w Warszawie, w której się urodziłam i mieszkałam, na skrzyżowaniu ulic ustawiono czołg. Wyglądało to bardzo groźnie. Po latach ten ważny dla mnie dzień wrócił wraz ze scenariuszem filmu „Chrzciny”. Miałam zagrać dojrzałą, 60-letnią kobietę, a kiedy faktycznie to się działo byłam młodą dziewczyną. To nie przypadek, że pojawiła się taka propozycja. Drugą rzeczą było to, o czym już wspominałam: moja bohaterka Marianna wierzy, że ma "układ" z Matką Boską. Jest to coś, co wykracza poza tradycyjną wiarę. Określam ją jako kobietę głęboko religijną, obwarowaną swoją wiarą. Co więcej, ona nie tylko się modli.

Ona się nawet z Matką Boską mocuje!

Tak! Ona się z nią mocuje, kłóci, negocjuje. Cieszy się z nią, kiedy sprawy zaczynają przybierać dobry obrót. Postanowiłam z tego skorzystać, bo pomyślałam, że w tym jest pewnego rodzaju "szaleństwo" mojej bohaterki. Gdyby Marianna była tylko pobożną, spokojną katoliczką, nie miałaby tej niezwykłej siły. Moja bohaterka musiała znaleźć jakąś nadnaturalną, nieludzką moc, żeby przeprowadzić to wszystko, co zaplanowała. „W moim domu wojny nie będzie, generale” – mówi, odcinając kabel od telewizora. Ona zawłaszcza tę przestrzeń. Czyż nie jest w tym pewnego rodzaju szaleństwo? Okazuje się, że ma to swoje uzasadnienie. Ta jej absolutna determinacja, to, że nade wszystko jest kochającą bezwarunkową miłością matką, osobą religijną, ale równocześnie jest kobietą pełną mocy. Nieprawdopodobna determinacja jest w tej prostej kobiecie. I tylko dlatego może jej się udać.

Może jest tak, że gdyby sama nie była pani matką, nie miała swoich życiowych doświadczeń, nie zagrałaby tak przekonująco roli Marianny. Czytałam recenzję, w której porównano Pani rolę do ról walecznej Sophii Loren – „najbardziej ikonicznej mammy w historii kina”.

Bardzo mi się to porównanie spodobało. Filmy Sophii Loren – „Matka i córka” czy „Małżeństwo po włosku” oglądałam jako studentka, byłam nimi zachwycona. Kiedy przygotowywałam rolę Marianny w „Chrzcinach”, miałam w głowie także tamte filmy. Faktycznie przez całe moje życie byłam przede wszystkim matką. Ta bezwarunkowa miłość do dzieci była główną siłą napędową, cudowną, choć niejednokrotnie bardzo trudną, bo łączyłam wychowywanie dzieci z aktorstwem. Mój zawód był zawsze na drugim planie, to dzieci były najważniejsze. Musiałam to pogodzić. Jest w tym coś niesamowitego, co my kobiety robimy - rodzimy dzieci i głównie to my je wychowujemy, nawet jeśli jesteśmy w związkach i mamy wsparcie ze strony partnera. Oczywiście, jeżeli chodzi o mój zawód, jestem absolutną pasjonatką. Kocham sztukę i wszystkie jej dziedziny. Ważne jest dla mnie poszukiwanie i odnajdowanie inspiracji. W ten sposób pracuję nad moimi postaciami - bardzo wewnętrznie i szeroko. Nie ograniczam się tylko do tego, że dostaję tekst, którego uczę się na pamięć.

Odgrywane przez Panią role są bardzo wyraziste.

Są charakterystyczne. Wchodzę w nie bardzo głęboko. Poszukuję inspiracji w niesłychanie różnych rejonach. Nieprawdopodobną matczyną siłę łączyłam z pracą i podróżowaniem po świecie, a moje role w filmach między innymi we Francji, Hiszpanii, czy w Stanach Zjednoczonych różnią się charakterem od tych, które grałam w Polsce. To była i jest nieustanna praca nad sobą.

Chciałabym wrócić do Pani domu rodzinnego – była Pani jedynaczką. Co najważniejszego przekazali pani rodzice i co Pani przekazała swoim dzieciom?

Mój tata był lekarzem weterynarii. Od dziecka rozwijał we mnie zainteresowania fauną i florą. Na pewno z tym łączyło się też marzenie o podróżach, o poznawaniu innych kultur. Pamiętam, od dziecka uczyłam się języków obcych, angielskiego, francuskiego. To nie było wtedy w Polsce popularne. Znajdowałam w tym ogromne zainteresowanie. Wymyślałam nawet, że mówię w innych językach, przekonywałam do tego inne dzieci. To poszukiwanie, chęć uchwycenia czegoś nieznanego, magii towarzyszyły mi odkąd pamiętam. Miałam 8 lat, kiedy wraz z Małgosią Bogdańską, moją koleżanką ze szkolnej ławy, trafiłyśmy do ogniska przy Teatrze Ochota. Tak naprawdę to było marzenie Małgosi – zostać aktorką. Ognisko było prowadzone przez panią Halinę Machulską, żonę Jana Machulskiego. Moja droga realizowała się od dziecka: najpierw grałam tylko w ognisku, później zaczęłam brać udział w zawodowych spektaklach. Trafiłam do filmu, zaczęłam nagrywać dubbing do postaci dziecięcych w filmach w językach obcych. Zatem przez całe moje dorosłe życie byłam matką, ale jednocześnie od dzieciństwa, aktorstwo jako sztuka było w nim także obecne.

Co to jest talent? Kiedy Pani stwierdziła, że go ma?

Nie wiem, czy kiedykolwiek to stwierdziłam. Aktorstwo od dziecka rozwijało się we mnie w naturalny, intuicyjny, instynktowny sposób.

Wielu kobietom imponuje Pani tym, że potrafiła zawalczyć o swoje życie. O role też musiała Pani walczyć?

Po raz pierwszy napisano o mnie w gazetach chyba w latach 70., kiedy zagrałam Puka – męską postać – w „Śnie nocy letniej” Williama Szekspira. Nie grałam więc grzecznych dziewczynek. Studia aktorskie przerwał stan wojenny, a kiedy wróciłam do studiowania, otrzymałam propozycję zagrania dziewczyny narkomanki – poniżanej, podeptanej, kompletnie zatraconej kobiety. Była we mnie wewnętrzna niezgoda na taką rolę. Mam w sobie niezgodę na deprecjonowanie kobiet. Nie mogłam do tego doprowadzić: raz, by zbudować w sobie taką postać, a dwa – żeby pokazać ją na ekranie i żeby odbiorcy tak myśleli o kobietach. Byłam wówczas na drugim roku studiów i jednocześnie wiedziałam, że jest to propozycja, która mogła mi dać dużą rozpoznawalność. Im bardziej się opierałam, tym większą czułam presję, to eskalowało, w końcu padła groźba, że nigdy więcej w polskim filmie nie zagram.

Wykazała się Pani dużą odwagą, odmawiając.

Tak, nie uległam temu. Nie zgodziłam się. Warto zawalczyć o siebie. Przy okazji opowiem, że otrzymanie roli w „Pociągu do Hollywood” Radosława Piwowarskiego wcale nie było takie oczywiste. Podobno Mariolę Wafelek miała zagrać Joanna Pacuła, która już wtedy występowała poza Polską. Jechałam pociągiem na zdjęcia do Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych, chyba to była „Komediantka” i wówczas od Żeni Priwieziencewa dowiedziałam się, że Sławek Piwowarski robi zdjęcia próbne do tego filmu. Napisałam do reżysera list z prośbą, abym mogła wziąć udział w zdjęciach próbnych. List przekazałam mu osobiście, akurat był wtedy w Wytwórni, pracował nad filmem z Krystyną Jandą.

Czyli zawalczyła Pani o tę rolę.

Tak! Oczywiście! Za swoje aktorskie dokonania otrzymałam stypendium – miałam możliwość studiowania w Nowym Jorku lub Paryżu. Wybrałam Paryż, bo był bliżej. Ameryka mnie wówczas przerażała. Mój syn Aleksander miał wtedy niespełna dwa lata, zabrałam go ze sobą. Nie było łatwo pogodzić matczyne obowiązki z kolejnymi rolami. Zaczęłam wtedy grać w filmach francusko-brytyjskich i francuskich. Kolejnym etapem były Stany Zjednoczone i Kanada – bywałam tam już ze sztukami teatralnymi granymi dla Polonii. Wymagało to ode mnie dużej odwagi. To nawet nie były marzenia o tym, żeby zagrać w amerykańskim filmie. To była chęć nieustannej pracy nad sobą, rozwoju, pokonywania własnych ograniczeń, a także stereotypów. I znów – kiedy wyjeżdżałam na stypendium do Paryża, nie chciano mnie z Polski wypuścić. Pracowałam wtedy w teatrze, mówiłam, że chcę jechać, by się rozwijać jako aktorka, co potem mogłabym wykorzystywać w kolejnych rolach. Usłyszałam, że na polską scenę nigdy już nie wrócę.

Pomylili się ci, co tak mówili?

Owszem, oni wszyscy się mylili. Na szczęście na mojej drodze spotykałam ludzi, którzy mnie wspierali. Przede wszystkim zawsze miałam niesamowite wsparcie ze strony moich rodziców. Niesłychanie pomocni mi byli reżyserzy, ludzie filmu. Mam tu też na myśli mojego wieloletniego przyjaciela ze studiów i zarazem partnera z filmu „Pociąg do Hollywood” Piotra Siwkiewicza. Nasza przyjaźń trwa do tej pory. Na tej drodze znalazły się także osoby różnych narodowości, mam przyjaciółki z Francji, od ponad 30 lat dzwonimy do siebie.

Jakie było Pani Boże Narodzenie w 1981 roku?

Okres stanu wojennego pamiętam jak przez mgłę, a to dlatego, że zostałam pobita przez zomowca, doznałam groźnego wstrząsu mózgu i znalazłam się w szpitalu. Rodzicom zajęło parę dni, zanim mnie odnaleźli, za sprawą moich kolegów i koleżanek z roku. Niewiele więc z tamtych świąt zostało w mojej pamięci. Przechodziłam długą rekonwalescencję. Minęło sporo miesięcy zanim ponownie wróciłam na studia. Boże Narodzenie w moim domu zawsze było skromne. Byliśmy na ogół w najbliższym, kameralnym gronie – ja i rodzice. Inaczej to wyglądało, kiedy pojawił się mój syn Aleksander. Nasza rodzina się poszerzyła. Niemniej same wigilie zawsze były skromne. Dania nie były wystawne, nie było 12 potraw. Ulubioną potrawą moją i mojego taty był śledź w śmietanie, z ziemniakami. Pamiętam, że zawsze przy stole było dodatkowe nakrycie i miejsce dla niespodziewanego gościa. Ta tradycja przetrwała przez lata. Pamiętam jedną niesamowitą, bardzo poruszającą wigilię wiele lat temu w stanie Nowy Jork, w domu mojej teściowej Dorothy Morton. Wtedy moje córki zapragnęły, żebyśmy na święta pojechali do Stanów Zjednoczonych. To był bardzo znaczący wieczór. Pojechała z nami moja mama. Udała się w tę daleką podróż, mimo że miała ponad 70 lat. Niestety, moja teściowa już nie żyje, zmarła na początku tego roku.

A Pani we wrześniu ubiegłego roku uzyskała rozwód.

Tak naprawdę nastąpiło to dopiero kilka tygodni temu. W 2021 roku otrzymałam wyrok, ale został on podważony, wniesiono odwołanie do sądu wyższej instancji. Rozwodowa batalia trwała ponad 10 lat. Zajęło to bardzo dużo czasu, zważywszy, że chodziło o kwestie przemocy ze strony mojego byłego już męża. Widziałam jednak, że przez te 10 lat dużo się zmieniło – kobiety coraz częściej starają się walczyć o siebie, o swoje zdrowie i życie. Już nie tylko przemoc fizyczna jest zauważana. Przemoc psychiczna, emocjonalna i finansowa są równie groźne.

Wracając do Bożego Narodzenia – zaplanowała już Pani tegoroczną wigilię?

Mieszkam z mamą, przyjadą moje córki z Francji. Koko studiuje w Paryżu, dołączyła do niej Kaszmir, która kontynuuje tam naukę licealną. Na święta będziemy więc z dziećmi.

Życiowe doświadczenia zmieniły Pani hierarchię wartości? Co dziś jest najważniejsze, z czego nigdy Pani nie zrezygnuje?

Najważniejsze są miłość, lojalność i uczciwość. To absolutnie nadrzędne wartości, według których żyję.

Mówi się, że artyści czują mocniej. Również jeśli chodzi o to, co ma nadejść.

Nie starałabym nazywać się Kasandrą, ale na pewno moja wrażliwość, a wręcz nadwrażliwość jest bardzo wyraźna. W zawodzie służy mi w budowaniu ról, postaci, bo wyposaża mnie w większą siłę. Ale w życiu… powoduje wiele lęków. Lęk, niepokój to nasz najbardziej rzeczywisty wróg i trzeba go pokonać. A pokonać go można tylko pracą nad sobą, nad własnym rozwojem. To nierówna walka, ale nie wolno się poddawać.

od 16 lat

lena

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Katarzyna Figura: Przez całe moje życie byłam przede wszystkim matką - Portal i.pl

Wróć na sopot.naszemiasto.pl Nasze Miasto