Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jan A.P. Kaczmarek - pierwszy sopocianin z Oscarem. "Jestem marzycielem, ale takim, który stąpa po ziemi i rozumie świat, w którym żyje"

Ryszarda Wojciechowska
Ryszarda Wojciechowska
- Długo nie mogłem się z tym pogodzić, że sukces "Marzyciela" przesłonił mój wcześniejszy dorobek i zredukował mnie do wymiaru... szlachetnego kompozytora delikatnych filmów. Ale nie ma się co obrażać - mówi kompozytor Jan A.P. Kaczmarek.

Witam oddanego sopocianina. Jak to się stało, że "zacumował" pan ostatnio z rodziną w Sopocie?

Zawdzięczam to... covidowi.

Przynajmniej raz można za coś covidowi podziękować.

To prawda. Przyjechałem z żoną Aleksandrą i synkiem Jaśkiem do Sopotu na wakacje. W tym czasie zaczęła się pandemia. Podjęliśmy więc decyzję, że przeczekamy tutaj, w nadziei, że to potrwa najwyżej kilka miesięcy. Tymczasem nasz pobyt w Sopocie przedłużył się do półtora roku. Zakochaliśmy się w mieście tak bardzo, że postanowiliśmy od tej pory spędzać w Sopocie kilka miesięcy w roku.

Dzięki temu Sopot ma pierwszego mieszkańca z Oscarem, który w dodatku tworzy muzykę z okazji 120. rocznicy nadania praw miejskich miastu.

Dla mnie ten tajemniczy proces składa się w pewną całość. Bo oto zapuszczam korzeń w Sopocie i w tym samym czasie pojawia się zaproszenie do napisania utworu na rocznicę miasta. To ogromny zaszczyt i przyjemność!

Jaka będzie ta Oda do Sopotu, jak ją nazywam?

Radosna. Bo mnie Sopot kojarzy z morzem, wolnością i radością. Kiedy stoję na plaży i patrzę na morze, to nawet kiedy są chmury, ja widzę słońce.

Nie tęskni pan za Los Angeles, za Hollywood? W Ameryce spędził pan wiele lat.

Ciągle krążę po świecie. Los Angeles to nadal centrum moich spraw. Tam ciągle stoi mój Steinway. Ale dzisiaj, na szczęście, nie ma już żelaznej kurtyny i emigracyjnych dramatów, polegających na tym, że jak człowiek wyjeżdżał to tylko w jedną stronę, bez możliwości powrotu. Świat jest otwarty.

Zaryzykowałabym stwierdzenie, że wszystko co najlepsze w pana karierze, zdarzyło się właśnie w Ameryce. A może pan patrzy na to inaczej?

Swój sukces zawdzięczam Polsce. Edukacja, moje pierwsze twórcze muzyczne sukcesy przeżywałem w swoim liceum w Koninie, w którym komponowałem muzykę do szkolnego teatrzyku. Byłem też autorem hymnu szkolnego. A potem w moje życie wszedł mocno Teatr Ósmego Dnia i Orkiestra Ósmego Dnia. Kiedy wyjeżdżałem w 1989 roku do Ameryki, miałem 36 lat i zdążyłem już zbudować sobie w kraju kapitał twórczości i tożsamości.

A Ameryka?

Ameryka była dla mnie przygodą. Najpierw trudną, potem bardzo atrakcyjną. Tam też zapracowałem na międzynarodowe uznanie. Ale to Polskę widzę jako centrum mojego świata.

Dobrze się panu mieszka w Polsce? Bo wielu chciałoby z kraju wyjechać.

Ostatnio jestem w Polsce dłużej niż zwykle. I to sprawia mi radość. Polska jest krajem, który doskonale rozumiem, nawet przez sen. Ale emigrant taki jak ja, po 30 latach pobytu w innym kraju, nigdy nie będzie do końca tym samym człowiekiem, którym był przed wyjazdem. Nigdy nie będę też Amerykaninem. To ciekawy stan umysłu. Doskonale rozumieją go ci wszyscy, którzy spędzili wiele lat poza swoim krajem. Widzi się rzeczy inaczej i czasami trudno się porozumieć, ale odczuwa się radość i apetyt na takie ponowne połączenie z własnym krajem i jego kulturą.

Droga do komponowania muzyki filmowej łatwa nie była. Jak pan trafił do filmu?

Przypadkiem. Pojechałem do Stanów w poszukiwaniu głównie nowych technologii muzycznych, które chciałem wykorzystywać w awangardyzującej Orkiestrze Ósmego Dnia. Ale w Ameryce zakochałem się w orkiestrach symfonicznych. Otrzymałem pierwsze zamówienie na film z orkiestrą. Uczyłem się szybko. Stałem się kompozytorem muzyki symfonicznej i pisałem coraz więcej.
Tak zaczęła się pasja, która nie mija. Praca z orkiestrą jest zawsze wyjątkowa, także dlatego, że miałem okazję pracować z orkiestrami, w których grali najlepsi muzycy świata. A czyż nie o tym marzy kompozytor?

Powiedział pan kiedyś, że kompozytor filmowy musi być erudytą, dyplomatą i psychoterapeutą. Bardzo duże wymagania....

Ktoś musi pomóc nieść tę flagę i padło na nas. Kompozytor to ostatni, twórczy partner reżysera. Wchodzi na plac boju, kiedy nerwy reżysera bywają czasem mocno nadszarpnięte. Najczęściej zaczyna komponować w momencie, kiedy film jest co najmniej wstępnie zmontowany. Wtedy kryzys w produkcji może być już zaawansowany i reżyser ma, na przykład, konflikt ze studiem filmowym. Wtedy kompozytor bywa jedną z nielicznych osób, które są dla niego psychicznym oparciem. Dobrze, żeby był stabilny, ze świeżym umysłem. Wówczas może reżyserowi zaproponować jakieś oparcie. I to jest terapia. Erudycja też jest potrzebna, bo żeby stworzyć najlepszą ścieżkę dźwiękową dla filmu, trzeba zrozumieć kontekst akcji dramatu. Ważna jest znajomość psychiki ludzkiej, historii czy literatury. Jeśli ma się taką wiedzę, łatwiej odnaleźć język muzyki. Bo muzyka jest rodzajem przetłumaczonych emocji. Dyplomacja to sztuka umiejętnego przedstawiania swoich myśli. Bardzo przydatna, gdy chcemy, żeby nasze pomysły zostały przyjęte.

Czy podczas pracy nad muzyką do filmów jeździł pan na plan filmowy? Poznawał reżyserów, przyglądał się aktorom?

Bywałem na planach filmowych, ale to czasem męczące zajęcie. Kompozytor podczas takiej wizyty rozpoznawczo-zapoznawczej nie ma tak naprawdę wiele do roboty. Bycie na planie osobą, która jest bez zajęcia, to trudny stan. Bywałem więc krótko na planie, inspiracja ze spotkania z innymi twórcami, a potem do roboty.

Na hasło Jan A.P. Kaczmarek odzew jest krótki: - "Marzyciel" i Oscar. Ale w pana życiu jest wiele wspaniałych filmów i reżyserów, np. Agnieszka Holland.

Agnieszka Holland to bardzo ważna osoba w mojej karierze filmowej. Po kilku latach emigracji, pierwszym, znaczącym filmem, do którego napisałem muzykę, było "Całkowite zaćmienie" Agnieszki. Ten film otworzył mi wiele drzwi do świata muzycznego, dostałem kontrakt z wytwórni płytowej Sony Classical. A potem posypały się inne propozycje filmowe. Jestem bardzo wdzięczny Agnieszce, bo ona miała odwagę otworzyć się na kompozytora, którego wtedy jeszcze prawie nikt nie znał. A potem były jeszcze cztery nasze wspólne filmy "Plac Waszyngtona", "Trzeci cud" oraz telewizyjne "Shot in th Heart" i "A Girl Like Me".

Jak i gdzie szuka pan inspiracji w pracy nad muzyką do filmu?

Najpierw oglądam film. Wszystko jedno czy jest już skończony czy jeszcze jest w montażu. I podczas oglądania pojawiają się pierwsze emocje. Pierwsze najważniejsze reakcje, czy czuję ten film, czy jestem blisko tego tematu, czy mogę coś istotnego wnieść? Najpiękniej jest wtedy, kiedy ma się natychmiast eksplozję pomysłów, kiedy głowa pęka od muzyki. Ale czasami trzeba do niej dojrzewać, trzeba ten film trochę przeżyć, ponosić go w sobie. Bo on jest trudny, nieoczywisty. I trzeba znaleźć ten właściwy ton, który film poniesie.

Otrzymywał pan jakieś egzotyczne zamówienia filmowe?

Zadzwoniła kiedyś Hisako Matsui z Japoni mówiąc, że zna moją muzykę do filmu o psie Hachico. Nie wiem, czy pani słyszała o tym filmie?

Tak, to "Mój przyjaciel Hachico" z Richardem Gere...

Hisako Matsui zamówiła u mnie ścieżkę dźwiękową do filmu o sufrażystce z początków XX wieku, która wyszła za mąż za Japończyka i pojechała do Japonii. A tam przeżyła katastrofę rzadko przeplataną szczęściem. To było ciekawe wyzwanie. Egzotyczne. Musiałem zanurzyć się w japońskiej kulturze. Po zakończeniu pracy usłyszałem wspaniały komplement, że nie imituję, ale oddaję ducha Japonii. Potem zaproszono mnie na koncerty do Tokio i Kioto. I to dopiero było niesamowite przeżycie. Proszę sobie wyobrazić orkiestrę, w której jest trzynaście Stradivariusów. Wtedy odkryłem, jak ich brzmienie potrafi być oszałamiające.

Nie uwiera pana fakt, że jednak jest kojarzony głównie z "Marzycielem" i to ten film przesłania pana dorobek?

Długo nie mogłem się z tym pogodzić, że sukces "Marzyciela" przesłonił mój wcześniejszy dorobek i zredukował mnie do wymiaru... szlachetnego kompozytora delikatnych filmów. Ale nie ma się co obrażać. Po pierwsze czuję się bardzo komfortowo w świecie subtelnych uczuć. I to naturalne prawo, że duży sukces definiuje człowieka. Krzyczy jednym kolorem i usuwa inne, pośrednie barwy. Tak było jest i będzie. I trzeba się z tym pogodzić.

Na jakim etapie życia jest pan teraz?

Ciekawym. Mam w sobie radość z własnych osiągnięć. Nie ma we mnie niepokoju i niepewności, czy ja rzeczywiście coś potrafię? Natomiast ciągle czuję w sobie głód... dzieła życia. Należę do tych kompozytorów, którzy czekają na takie dzieło.
Chociaż być może już je napisałem. Ale ocena nie do mnie należy. W każdym razie mam apetyt na kolejne przygody artystyczne.

Nazwałby pan siebie marzycielem?

Boję się tego słowa, bo ono kojarzy mi się z pewną naiwnością. Ale z drugiej strony wiem, że ten kto marzy, ma ciągle młodą duszę i otwarte serce. Więc jeśli tak - proszę bardzo - mogę być marzycielem. Ale takim, który stąpa po ziemi i rozumie świat, w którym żyje.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sopot.naszemiasto.pl Nasze Miasto