W sierpniu 2020 roku Trefl Gdańsk jako pierwszy profesjonalny klub w Polsce musiał mierzyć się z falą zakażeń koronawirusem. Od tego czasu z chorobą zmagali się niemal wszyscy siatkarze i sztab szkoleniowy. Trener Michał Winiarski musiał wykazać się przygotowując i ciągle zmieniając plan treningowy. I chociaż z koronawirusem praktycznie już się uporano, to wciąż stanowi on problem, ponieważ teraz zmagają się z nim inni siatkarze klubów PlusLigi. A to wywraca do góry nogami terminarz ligowy.
- Jest to kłopot, ale dotyka to wszystkich. Mieliśmy to szczęście w nieszczęściu, że zdecydowana większość z nas w jednym czasie tę chorobę przebyła. Patrząc na ten aspekt sportowy, to jest to plus. Możemy od dłuższego czasu trenować, można powiedzieć, w niezmiennym składzie. Jest jednak taka niepewność. Myślę, że tak naprawdę największy problem mają trenerzy, którzy starają się nas przygotować do tych spotkań. Wszystkie plany i gotowe założenia musieli wyrzucić do śmieci. Trzeba działać z dnia na dzień. Nie jest to komfortowa sytuacja, ale cieszymy się, że – przynajmniej na razie – możemy spokojnie przygotowywać i czekać na decyzje ligi odnośnie meczów - mówi Marcin Janusz.
26-letni rozgrywający Trefla Gdańsk był jednym z tych, którzy najdłużej musieli dochodzić do siebie po koronawirusie. O ile sama choroba przebiegała dosyć łagodnie, o tyle kłopoty zaczęły się pojawiać w momencie powrotu do dużych obciążeń treningowych.
- Pamiętajmy, że chorowałem w pierwszej fali, a wtedy kwarantanna była dłuższa. Nie wychodziło się po 10 dniach, tylko ja musiałem siedzieć w domu ponad miesiąc. Siłą rzeczy musiałem rozpocząć treningi w domu. I był problem, bo miałem lekkie zadyszki, zawroty głowy. Nie byłem w stanie przeprowadzić treningu, który wcześniej robiłem bez kłopotu - wyjaśnia siatkarz z szerokiego składu reprezentacji Polski.
- Po powrocie do zespołu pojawiły się kolejne problemy, ale muszę od razu zaznaczyć, że nie wiem, czy ma to związek z wirusem. Chodzi bowiem o moją tarczycę. Zagrałem jeden-drugi mecz, które nie były trudne. W pierwszym dłuższym spotkaniu, kiedy wygraliśmy 3:2 na wyjeździe z MKS-em Będzin, zacząłem czuć się gorzej. Mecz trwał ponad dwie godziny, a mi zaczęło kręcić się w głowie i czułem się tak, jakbym miał zemdleć. Zostałem wysłany na kolejne badania. Wyszły wówczas problemy z tarczycą. Lekarze powiedzieli, że może mieć to związek z koronawirusem, ale równie dobrze nie. Tak naprawdę do ostatniego meczu z Jastrzębiem męczyłem się i nie byłem w stanie trenować na sto procent. Zajęło mi to około dwóch tygodni, aby uregulować poziom hormonów w organizmie - tłumaczy Marcin Janusz.
Po drugiej stronie, jeśli chodzi o komplikacje z koronawirusem, znalazł się Bartłomiej Mordyl. 25-letni środkowy bloku Trefla Gdańsk zakażenie przechodził łagodnie, a i powrót do ćwiczeń nie okazał się wielkim wyzwaniem.
- Czułem się osłabiony, bolały mnie stawy i mięśnie przez kilka dni. A kiedy te objawy ustąpiły, to powoli wracałem do normy. Miałem jeszcze dwa-trzy dni takie, że słabiej czułem smak i zapach. Czułem po prostu mniej intensywnie. Jako pierwszy wyszedłem z kwarantanny, po dwóch wynikach ujemnych. Bodajże po 16 dnia - wspomina sierpniowe wydarzenia Bartłomiej Mordyl.
- Powrót do treningów poprzedziły rentgen płuc, badanie krwi oraz EKG. Kiedy okazało się, że wszystko jest w porządku, to mnie to bardzo uspokoiło. Wiedziałem, że koronawirus większych spustoszeń w organizmie nie poczynił. Po dwóch tygodniach większa zadyszka pojawiła się po bardziej intensywnych ćwiczeniach, ale tym się specjalnie nie przejmowałem, bo wiedziałem, że jestem dobrze zbadany. Teraz mogę powiedzieć, że u mnie nie ma skutków ubocznych. Nie zauważyłem nic niepokojącego. Na mojej pozycji jest dużo przemieszczania się, dużo skoków w jednej akcji, akcje, które trwają po kilkanaście sekund. I wtedy czuję zadyszkę, ale to raczej normalne. Gdybym nie przechodził covida, to reagowałbym tak samo - mówi Mordyl, który rozgrywa trzeci sezon w Treflu Gdańsk.
W końcówce października po zakażeniu koronawirusem na pełne obroty treningowe wracają Mariusz Wlazły oraz Moritz Reichert. Polski atakujący po meczu z Jastrzębskim Węglem przyznał, że uspokoiły go symptomy podobne u kolegów z drużyny, którzy wcześniej przeszli chorobę.
- Cieszę się, że wytrzymałem, chociaż łatwo nie było. Wiem tyle, że od poniedziałku mogę podjąć normalny wysiłek i przygotowywać się do meczu z Warszawą. Na początku tygodnia nie było tak kolorowo. Problemem jest skaczące tętno, które powoduje, że człowiek łatwo się męczy, łapie zadyszkę i brakuje tlenu. Każdy z nas to przechodził, dlatego to mnie trochę uspokoiło, że nie jest to nic dziwnego - powiedział Mariusz Wlazły.
Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?